Noc spędziliśmy na długich rozmowach, dlatego wstaliśmy dość późno. Dopiero o 10:00 zebraliśmy się i wybraliśmy zdobyć nasz pierwszy wulkan, Tangkuban Perahu, co znaczy odwrócona łódź. Na temat jego powstania istnieje legenda. Zainteresowanych zapraszam do googlania. Środek transportu - oczywiście skutery. Tym razem byliśmy jednak tylko pasażerami. Droga jest tłoczna i kręta i nasz surfer nie chciał, żebyśmy zginęli. Pogoda szybko się popsuła, było zimno i padało. No ale skoro już jesteśmy w drodze... Wejście do parku kosztuje 50000 IDR dla obcokrajowca, lokalny płaci 4 razy mniej. Roślinność iście bajkowa, runo leśne 10 razy większe niż u nas. Wulkan ma 3 kratery, pierwszy widać już z parkingu. Z krateru ulatnia się dym, ale nie jest tego dużo i do nas praktycznie nic już nie dociera. Idziemy zobaczyć pozostałe 2 kratery. Jedno z przejść jest zamknięte. Ale co tam, przecież jesteśmy twardzi. Po drodze mijamy przewrócony znak: Uwaga, trujące! Dochodzimy do drugiego krateru. Do trzeciego krateru nie docieramy, ponieważ zawraca nas strażnik. Ilość wyziewów w tamtym miejscu nie pozwala wg niego na dalszą wędrówkę. Po wizycie czuję delikatny odruch wymiotny, Gosi kręci się w głowie. Po drodze do domu zatrzymujemy się jeszcze na catfisha, czyli Indonezyjską odmianę suma. Kto nie wie nic o tej rybie, niech ją spróbuje, a dopiero później sprawdzi z czego jest tam znana :) Nigdy w odwrotnej kolejności. Po konsumpcji zaczyna się najgorsze (co ma raczej mały związek z rybą). Połączenie siarki, choroby lokomocyjnej, lokalnego jedzenia, przemarznięcia, przemoknięcia oraz nałapania powietrza na motorze skutkuje sporym zatruciem wszystkich z nas. Mamy masuk angin, czyli wiatry w ciele, bardzo gwałtowne, ale też szybko mijające zatrucie pokarmowe. No cóż, poznajemy Indonezję od każdej strony :) Następny dzień spędzamy na dochodzeniu do siebie, relaksie, uzupełnianiu braków i rozmowach.