Poziom angielskiego naszego couchsurfera odbiega od deklaracji na profilu. Miałem napisać kilka niemiłych słów, ale z perspektywy czasu uważam, że chłopak jednak był fajny, tylko trochę ciapa :) Mimo wszystko bardzo nam się tutaj podoba. Gdy odespaliśmy całodniową podróż z Bandungu, wypożyczyliśmy skuter i w czwórkę (drugi skuter miał nasz surfer) wybraliśmy się na przejażdżkę. Skierowaliśmy się w stronę oceanu. W końcu jesteśmy w wyspiarskim kraju ponad tydzień, a jeszcze morza nie widzieliśmy. Mijamy stawy hodowlane, gdzie właściciele zajmują się ich pogłębianiem i udrażnianiem. Na brzegu przesiadamy się w rybacką łódź motorową. Wysiadamy na plaży znajdującej się na zachodnim brzegu półwyspu. Witają nas makaki. Nie otwierają plecaków, nie kradną portfeli ani okularów, ale gdy zobaczą banana... :) Przekonała się o tym Marta, gdy próbując poczęstować małpę jedną sztuką, pozbawiła nas całej kiści. Później oglądaliśmy lokalne jelenie, stonogi, mrówki, lutungi, czyli czarne płaskonose małpy oraz sporo ciekawych gatunków drzew. Weszliśmy do jaskini, a tam nietoperze i... jeżozwierz. Następnie obserwowaliśmy, jak rybacy przyciągnęli do brzegu sporych rozmiarów rybę. Miała ona ok. 3 metrów długości, nazywana była przez nich Dragon Fish. Twierdzili, że to i tak mały okaz. Mam poważne podejrzenia, że to był rekin wielorybi, gatunek zagrożony wyginięciem. Ale wtedy na plaży, nie skojarzyłem faktów. Z powodu rozmiarów zaczęli go ćwiartować już w wodzie. Najpierw odcięli najcenniejsze fragmenty, czyli płetwy. Gdy przechodzili do wnętrzności, stwierdziliśmy, że mamy dość tego spektaklu. Odeszliśmy dalej na właściwy fragment plaży. Rozpadał się tzw. ciepły letni deszcz. W takiej scenerii przyszło nam wykąpać się w Oceanie Indyjskim po raz pierwszy.