Jogja - dzień pierwszy. Trochę tu zabawimy, gdyż nasz prom odpływa dopiero w niedzielę. Przechodzimy najbardziej znaną ulicą nie tylko Jagjy, ale i chyba całej Indonezji - Malioboro. Coś jak nasza Piotrkowska w Łodzi ;) Jest po brzegi wypełniona różnej maści sprzedawcami. Robię pierwsze zakupy. Dziewczyny mnie ubiegły i robiły zakupy już w Bandung. Pole do targowania mniejsze niż w Maroku, ale i ceny takie, że w Polsce brałbym bez pytania. Jogja to dobre miejsce na zakupy, tanio i dużo, ale za niską cenę nie spodziewajcie się super jakości. Później idziemy zwiedzić pałac sułtana. Gilang, nasz obecny host, sporo nam o nim i o panujących zwyczajach opowiada, ma dużą wiedzę historyczną. Konieczność zwiedzenia pałacu podkreślana jest w każdym przewodniku. Nie robi on jednak wielkiego wrażenia. Wypada tam pójść z zasadzie wyłącznie ze względu na wartość historyczną. Wieczorem Gilang zabiera nas na kopi joos, czyli sypaną kawę z węgielkiem w środku wyciągniętym bezpośrednio z paleniska. Dość ekscentryczne połączenie, ale smak naprawdę niczego sobie. I jest to pierwsza prawdziwa kawa jaką tutaj piję. Do tej pory, pomimo, że Indonezja jest jednym z ważniejszych eksporterów kawy, piliśmy jedynie wyroby kawopodobne. Podobnie ma się sytuacja z herbatą. Wartą uwagi jest natomiast opcja kawy czy herbaty na wynos. Osoba przyrządzająca nam napój przelewa go do grubej foliówki i wręcza do ręki razem ze słomką :)