Dziś wycieczka autem z Gilangiem, jego znajomym Andre, Kanadyjką Josiką i Łotyszką o trudnym imieniu. Cel to Borobudur i Dieng Plateau. Do Borobudur zajeżdżamy około 5:30, czynne dopiero od 6:00. No cóż, oczekiwany wschód słońca nie był tak spektakularny, niebo było zachmurzone. Jest to kolejne miejsce, gdzie obcokrajowiec płaci stawkę wielokrotnie wyższą niż Indonezyjczyk (coś około 80000 IDR). Z zamian dostaje herbatę lub kawę. Marne pocieszenie. Miejsca jednak nie można przegapić. Robi kolosalne wrażenie. Reklamowane jest jako zapomniany cud. Fakt, kiedyś był zapomnianym i zasypanym prawie całkowicie przez pył wulkaniczny. Aktualnie przeżywa prawdziwe oblężenie turystów i spora cześć z nich tu Indonezyjczycy. Spokojnie przechodziliśmy przez kolejne etapy, aby dotrzeć na szczyt czyli poziom nirwany zarezerwowany niegdyś dla bogów. Co chwilę robimy przystanki, aby zrobić sobie zdjęcia z kolejnymi chętnymi do zdjęcia z "bule" (białym). Następnie czeka nas dość długa wycieczka na płaskowyż Dieng Plateau. Po drodze mijamy żyzne tereny rolnicze na zboczach gór. Wykorzystanie terenu sięga tam 100%. Wygląda to jak niesamowita pikseloza. Każda zbocze uformowane jest w rodzaj schodków, na których najczęściej uprawiany jest ryż. Chmury są dość nisko, dlatego w pewnym momencie widoczność jest naprawdę kiepska. Dojeżdżamy do płaskowyżu. Znajdują się tam co prawda mniej monumentalne świątynie, ale mające dłuższą historię. Dalej mijamy spalone osiedla, gołe mury i docieramy do krateru kolejnego wulkanu. Jest dość specyficzny, gdyż jest płaski. Krater zalany jest gotującą się woda z dodatkiem pewnie całej tablicy Mendelejewa. Wokół unosi się pełno oparów. Dziewczyny boją się kolejnego zatrucia, ale na szczęście nic się nikomu nie dzieje. Powrót zajął nam więcej czasu, ponieważ się pogubiliśmy (oznaczenia drogowe są tragiczne). Nasz kierowca prowadził od 5:00 do północy z przerwami na zwiedzanie, a mimo to nie chciał zmiennika, choć momentami przysypiał. Nie chciał też kawy, aby się pobudzić. Indonezyjczycy praktycznie nie piją kawy, a to co już piją praktycznie nie ma kofeiny. Dla nas trochę trudne do wyobrażenia, że po jednym łyku może kołatać serce, a po jednym kieliszku można się upić (o tym później). Proponowałem swoją pomoc. Przecież prawo jazdy mam, doświadczenie w prowadzeniu lewą stroną jezdni też. Ale kierowca nie wierzył, żeby Europejczyk mógł sobie poradzić na ich drogach. Późno, bo późno, ale cali i zdrowi wróciliśmy do domu.