O 7:00 rano meldujemy się na ciężarówce do Sarongan. Plan jest taki, aby nie pytać się o cenę, tylko na koniec wręczyć kierowcy po 20 tys, czyli cenę miejscowych. Jedziemy razem z owcami i zepsutym motocyklem. Jedziemy na tyle wolno, że wyprzedza nas grupa 5 Belgów na rowerach. Ale przy tych warunkach terenowych to nic dziwnego. W Sarongan okazuje się, że truck jedzie dalej do Pesanggaran. Tym lepiej dla nas. Gosia podpatruje ile za podróż płaci lokalny, wychodzi 35k. Chcemy wręczyć tyle samo, ale zaczynają kręcić nosem. No to pokazujemy, że inni tyle właśnie płacili. Marzy im się 200000, później schodzą na 150000, aż w końcu staje na naszym :) Z Pesanggaran łapiemy autobus do Muncar (właściwie do Srono, tam nas odbiera nasz couchsurfer). Tak jak nasz kolega z Pangandaranu, wykazał się nadgorliwością i wypożyczył nam auto, choć wcale o to nie prosiłem. Wcześniej pytał się mnie, czy auto będzie potrzebne. Odpowiedziałem, że BYĆ MOŻE tak. No ale być może i to jeszcze nie od samego początku. Trochę pozmieniało nam to plany. Tego samego dnia już nigdzie nim nie pojedziemy. Wycieczkę planujemy na następny poranek. Tego dnia pojechaliśmy zobaczyć port w Muncar. Zaskoczył nas ilością łodzi, a przede wszystkim ilością kolorów. Jedna łódź bardziej kolorowa od drugiej. Zamiast położyć się wcześnie spać, rozmawiamy do późna. Odbije się nam to później.