W Kazbegi, a właściwie już w Stepansmindzie, zostajemy zwerbowani na nocleg przez dwóch Izraelczyków. Jak się później okazało gospodarz obiecał im czaczę, jeżeli kogokolwiek zwerbują. Wypiliśmy ją wspólnie, ćwicząc gruzińskie toasty i pijąc za Gruzję i za matkę. Następnego dnia popsuła się zarówno pogoda jak i moje zdrowie (bynajmniej nie kac). Z poziomu słynnego kościoła nie widać Kazbeka, ponieważ cały pokryty jest chmurami. Deszcz siąpi i jest nieprzyjemnie. Później się trochę przejaśnia i choć na chwilę pojawia się szczyt góry. Pomimo pogody, całość prezentuje się bardzo ładnie. Z powodu zbyt cienkich śpiworów, pogarszającego się zdrowia, pogody i jeszcze jednego powodu, którego nie mogę sobie teraz przypomnieć, jesteśmy zmuszeni zrezygnować z planowanego trekkingu wokół Juty.
Co warto dodać sama droga do Kazbegi to ciekawe doznanie. Droga łączy Tbilisi z rosyjskim Władykaukazem (granica jest już otwarta), jeździ nią sporo samochodów, w tym TIRów, a spory odcinek to wciąż droga kamienista na której się niesamowicie kurzy. Po drodze, dzięki uprzejmości kierowców, mogliśmy podziwiać widoki nie tylko zza szyby, spróbować wody siarczanej prosto ze źródła (kamienie barwią się na czerwono) i dowiedzieć się sporo innych ciekawych rzeczy.