W Batumi zostajemy zgarnięci do bardzo przyjemnego pensjonatu, za jedyne 10 lari od głowy. Jest dość daleko od centrum, ale co chwila odjeżdżają bezpośrednie autobusy (za 40 tetri). To miejsce obieram jako moje sanatorium, gdzie mam dojść do siebie. Gdy Marta pływa w morzu, ja tylko obserwuję. Wiedząc od kilku dni o festiwalu filmowym w Batumi, zaznajamiamy się z ofertą. Wszystkie projekcje są darmowe. Wybieramy się na pierwszy film. Gruziński, krótkometrażowy, tytuł Babo. Sam film bardzo ciekawy, pomimo, że nie przepadam za filmami poniżej 90 minut. Opowiada o muzułmańskiej rodzinie, gdzie kobieta odeszła od męża, ponieważ źle ją traktował. Nie będę psuł zakończenia. Sprawdźcie sami, jeśli go znajdziecie. Najbardziej zaskoczyły nas reakcje widzów w punkcie kulminacyjnym filmu. Kilka kobiet zaczęło płakać, następnych kilka nie było w stanie patrzeć na obraz i wybiegły z kina. My siedzieliśmy zamurowani i zastanawialiśmy się, czy to się dzieje naprawdę. Pod wieczór wybraliśmy się na naszą produkcję, Czarny czwartek. Szczerze mówiąc, oczekiwałem po filmie dużo więcej, a wyszła kolejna produkcja szkolna (taka na którą wysyła się szkolne wycieczki). Tu już tak żywiołowych reakcji nie było, oklaski chyba raczej były oznaką kurtuazji.
Plaże w Batumi, tak jak wszędzie opisane, szałowe nie są. Chorwackie kamienie bardziej mi przypadają do gustu. Morze Czarne do mocno słonych nie należy.
Poza kilkoma przypadkami, zainteresowanie Kaczyńskim w Gruzji chyba już osłabło, choć widzieliśmy artykuł na pierwszej stronie dotyczący przecieków WikiLeaks odnośnie relacji polsko-gruzińskich (w Polsce ponoć o tym ani słowa).
Samo Batumi sprawia wrażenie miasta dużo bardziej uporządkowanego niż Tbilisi. Brak tu takich kontrastów jak np. wokół pałacu prezydenckiego. Jak na jeszcze nie koniec sezonu i trwający festiwal filmowy, jest tu dość pusto. Nocą niespecjalnie jest co ze sobą zrobić.